Bo zupa była inspirująca
To jest właśnie ten moment, kiedy warto docenić mycie okien. Albo podłóg. Albo odkurzanie. Albo wyciąganie mokrego prania z pralki i wkładania do suszarki. Trochę gorsze efekty uzyskuje się przy normalnych zakupach, czyli lataniu za spożywką, choć już spacery z psem bywają obiecujące. Nieźle sprawdza się jazda tramwajem, a prawdziwe zaskoczenie przeżyłam przy czyszczeniu kibla. To jest, bądźmy kulturalni, toalety.
Jeśli ktoś z Was do tej pory myślał, że przypływowi natchnienia i erupcji pomysłów sprzyja posiadanie jakiejś świątyni dumania, to muszę go głęboko rozczarować i brutalnie sprowadzić na ziemię. Nie wiem, jak wygląda sytuacja w przypadku innych twórców, ale u mnie najlepsze pomysły pojawiają się nagle i nieoczekiwanie podczas zwykłych, prozaicznych, trywialnych i – co tu mówić – nielubianych prac domowych czy czegoś w tym guście.
Na dobrą sprawę da się to wytłumaczyć mniej lub bardziej naukowo. Sęk w tym, że praca fizyczna, zwłaszcza taka, która nie wymaga szczególnego skupienia, a po prostu machania rękami (no dobra, zakupy wymagają skupienia i właśnie dlatego efekty wtedy są gorsze), sprzyja temu, że człowiek koncentruje się na wysiłku i w ten sposób luzuje nieco mózg. A skoro mózg czuje się zwolniony z obowiązku rozpatrywania takich czy innych zagadnień, hula sobie radośnie po bezdrożach świadomości, zerka ku podświadomości, miesza wszystko razem, słowem, robi to, na co mu się normalnie nie pozwala.
I właśnie o to chodzi. Skoro robi, co chce, to zdarza mu się wybierać ścieżki, którymi zwykle nie chadza. A to z kolei prowadzi do zaistnienia różnych skojarzeń, wrażeń i tego typu spraw, które nieoczekiwanie owocują jakąś historią.
Przykłady? Proszę uprzejmie. Weźmy sobie na tapetę „Dni wypełnione słońcem”, czyli drugą część serii „Neon Cafe”, która ukaże się w październiku. Historia z rozdziału „Sky is the limit” narodziła się, kiedy siedziałam w galerii handlowej, a moje dzieci pałaszowały hamburgery (tak, zdarza im się, a kto nigdy nie jadł hamburgera, niech pierwszy rzuci keczupem). Siedziałam, przeszłam w tryb stand by i obserwowałam, jak kilka stolików dalej… cienką strużką spływa sobie na ziemię rozlana zupa barwy zgniłej zieleni. Zanim na dobre zdążyła się przemieścić na podłogę, w moim umyśle nastąpiła eksplozja, a ja przeniosłam się do właśnie wymyślonej przeze mnie alternatywnej rzeczywistości.
Opowiadanie „Już mi niosą suknię z welonem” narodziło się, kiedy, rozwijając naddźwiękową, gnałam na tramwaj, by zdążyć do roboty. Organizm poświęcił się temu, by w odpowiednim momencie znaleźć się na pętli, mózg został spuszczony ze smyczy… i konsekwencje zobaczycie w październiku.
Przekrój sytuacji jest zresztą szerszy. Do historii ujętych w trzeciej części „Neon Cafe” (tak, już powstała, już jest w wydawnictwie, bądźmy w intaczu) wystarczyły napisane kredą na chodniku wyrazy „dzień dobry”, plakat zauważony na przystanku, kiedy bezmyślnie gapiłam się w okno tramwaju, zdjęcie zauważone w internecie, czy też pan, któremu ustąpiłam miejsca (dobre uczynki bywają nagradzane, he he). Inspiracją do książki, która powstanie wkrótce, było kazanie. Na Boga, nie mam pojęcia, o czym było, erupcja pomysłu nastąpiła po jednym zdaniu wypowiedzianym przez księdza, przy czy oczywiście też nie mogę sobie przypomnieć, co to za zdanie. Nie mogę, bo pod czaszką rozbłysła flara, a ja znalazłam się już w zupełnie innym świecie, wśród zupełnie innych ludzi.
Kończąc ten mój przydługi wywód (już widzę, jak ktoś dotarł do tego momentu), chcę powiedzieć, drogi Czytelniku, że jeśli nosisz się z myślą napisania książki (niejeden się nosi), to nie szukaj wielkich tematów i niesamowitych historii. Jedyne, co trzeba zrobić, to spuścić umysł ze smyczy. Niech hasa. Nie spinaj się, że coś musisz. Nic nie musisz. Za to możesz obrać ziemniaki. O, obieranie kartofli też wzbudza szacunek. Zwłaszcza gdy obieramy te młode.
Ahoj!