Pisarski backstage odc. 6 – dlaczego taki tytuł i taka okładka?
Jakiś czas temu odkryłam, że powieści obyczajowe, romanse, kryminały, thrillery i wszelkie ich możliwe „półwersje” określa się wspólnym mianem literatury gatunkowej. W odróżnieniu od pięknej. Przy czym granica między jedną a drugą często jest dosyć płynna. Ja „działam” w tej gatunkowej, a przynajmniej tak mnie zakwalifikowano 😉 Literatura gatunkowa rządzi się swoimi prawami. Prawa te dotyczą tematyki, ale też na przykład tytułów czy okładek książkowych. Dziś więc trochę na ten temat.
Sporo osób pyta mnie, jaki będzie tytuł książki, skoro już się pochwaliłam, że popełniłam kolejną, i najczęściej reagują zdziwieniem, kiedy odpowiadam, że nie wiem. No jak można napisać książkę bez tytułu? Jak można tego nie wiedzieć? Przecież od tytułu się zaczyna, on jest na początku, czyż nie?
Otóż nie.
Autor pisząc książkę przygotowuje, rzecz jasna, swoją wersję tytułu, którą się określa „tytułem roboczym”. To jednak do wydawcy należy ostatnie słowo, nie do autora. Czasem więc opcja autora przejdzie, a czasem nie. Bywa tak, że propozycja twórcy jest zwyczajnie kiepska. To, że się napisze świetną książkę, nie oznacza z automatu, że nada się jej świetny tytuł. Bywa też jednak i tak, że tytuł to rodzaj koniecznej ofiary złożonej na ołtarzu marketingu. Tu i ówdzie natykałam się na różne recenzje i opinie, w których z żalem wspominano, że tytuł danej książki sugerował tematykę świąteczną, człowiek się rozochocił, a tu lipa. Albo że tytuł zupełnie nie koresponduje z treścią. Albo dla odmiany, że tytuł jest świetny (a tylko autor wie, jaką kichę na początku zaproponował 😉 ). Tytuł, tak jak okładka, ma książkę sprzedać. Składa się na pierwsze wrażenie, które decyduje o tym, czy w ogóle po daną pozycję sięgniemy, czy nie. Bywa, że propozycja autora, choć znakomita, jest „niesprzedawalna”.
Okładki w literaturze gatunkowej to bardzo wdzięczny obiekt analizy i chętnie napisałabym pracę magisterską o nich i ich nierozerwalnym związku z tytułami, gdyby nie to, że studia skończyłam równo dwadzieścia lat temu 🙂
Przyjrzyjcie się choćby okładkom kryminałów. Na ilu widzicie wspólne elementy, na przykład ślady krwi? Spójrzcie na thrillery. Ciemne tło, kontrastujące litery, jakiś złowieszczo wyglądające kontury domu lub coś w tym stylu. Zdarza się, prawda? Zerknijcie na powieści obyczajowe. Jak często pojawia się motyw muskularnej, męskiej klaty, błyszczącej tak, jakby zmarnować na nią ze dwa litry przedniego oleju? I nader często ma tatuaże. Jak często na okładkach spotykacie kwiaty i/lub „flatleje”, wizerunki młodych kobiet (koniecznie długowłosych), przytulone, całujące się pary, samotne kobiety w kapeluszach spacerujące w środku pola/łąki/plantacji lawendy* (*niepotrzebne skreślić)? Bez trudu można znaleźć okładki wręcz łudząco do siebie podobne, prawda? Dlaczego tak jest?
Cóż. Dziś na potrzeby wykonania okładki bierze się fotki z banków zdjęć i odpowiednio obrabia zgodnie z obowiązującą modą, tendencją czy życzeniem wydawcy. Już dawno odeszły w niebyt (i zapewne niestety nie wrócą – money, money) czasy, gdy na potrzeby wydawnictw okładki tworzyli artyści. Owszem, zdarzały im się wizerunkowe wpadki, ale dostawaliśmy też sporą dawkę artystycznej kreacji. Niepowtarzalnej. Sporo na ten temat pisze Marcin Wicha w rewelacyjnej książce „Jak przestałem kochać design” – gorąco polecam. Nie chodzi tylko o to, że dzisiaj stworzenie okładki kosztuje mniej. To, że wygląda ona tak, a nie inaczej, ma silne uwarunkowanie marketingowe. Okładki są takie, a nie inne, bo właśnie takie sprawiają, że książka sprzedaje się lepiej. Inaczej mówiąc, to się ludziom podoba. Kto nie z Mieciem, tego zmieciem. Dostosuj się lub zgiń.
Prawa rynku są nieubłagane, a książka jak każdy inny produkt, od marchewek po designerskie skarpetki, ma się sprzedać. Tak jak w kontaktach międzyludzkich i w każdej innej dziedzinie ogromną rolę odgrywa pierwsze wrażenie, a na pierwsze wrażenie składają się właśnie okładka do spółki z tytułem. I założę się o beczkę wina, że jest to potwierdzone za sprawą przeprowadzenia niezliczonej ilości badań.
Zespół Myslovitz określa to jako „rzeczywistość ciągłej sprzedaży”. Mówiąc bardzo brutalnie nie to jest dobre, co jest dobre, ale to, co się sprzedaje. Kwestia jakości artykułów wrzucanych na półki w „rzeczywistości ciągłej podaży” to temat na zupełnie inne rozważania.
Podsumowując: nie autor ma ostatnie zdanie przy doborze tytułu, a już na pewno nie on decyduje o okładce. Nie oceniajcie zatem po niej książek, jak mówi mądre przysłowie. I nie poprzestawajcie na pierwszym wrażeniu. Pozory mylą 🙂