Pisarski backstage cz.1 – początek
Na Instagramie od pewnego czasu co soboty pojawia się kolejny odcinek z kategorii „pisarski backstage”, w którym widz/czytelnik/sympatyk/przypadkowy zaglądacz* (*niepotrzebne skreślić) może podpatrzyć, jak wygląda moje pisanie od kuchni. W różnych wariantach i odsłonach. Ku mojemu zdumieniu cykl cieszy się sporym zainteresowaniem i dorobił się już nawet wiernej widowni, co mnie niezwykle cieszy. Nie wszyscy chcą lub mogą korzystać z kanału instagramowego, dlatego pomyślałam sobie, że przeniosę pisarski backstage również na tę stronę, bo może grono zainteresowanych jest szersze niż mi się wydaje 😉 Zawsze warto patrzeć optymistycznie 🙂
Zanim więc zaczniemy odcinek pierwszy, w którym wspomnę Wam, jak wyglądały moje pisarskie prapoczątki, muszę zaznaczyć jedną rzecz. Nie traktujcie tego jako pisarskiego poradnika. To nie jest poradnik, a ja nie czuję się osobą odpowiednią do doradzania komukolwiek w jego ewentualnej pisarskiej drodze. No właśnie, co do drogi – w pisarskim backstage’u pokazuję MOJĄ drogę i MÓJ sposób podchodzenia do pisania. Inni autorzy mogą sobie radzić zupełnie inaczej, stosować inne metody działania i w ogóle organizować się znacznie lepiej i/lub inaczej niż ja.
Skoro więc wstęp mamy za sobą, czas przejść do meritum sprawy 🙂
Bardzo długo byłam przekonana, że nie nadaję się do pisania książek i nigdy takowej nie stworzę (choć sporo osób sugerowało mi pójście w takim kierunku). Myślałam, że ograniczam się do form krótkich, a kończę się tam, gdzie zaczyna się coś więcej niż notka na bloga. Przyszedł jednak czas, kiedy poczułam, że stanie się jedno z dwojga. Albo skonfrontuję moje przekonania z rzeczywistością, albo oszaleję. Ponieważ na co dzień mój charakter i tak nie należy do najłatwiejszych, w celu oszczędzenia ofiar w ludziach wybrałam bramkę numer jeden 🙂
I co zrobiłam? Zapisałam się na kurs? Nie. Sięgnęłam po tutoriale? I to nie. Podpatrywałam innych pisarzy? W życiu. Wyobraźcie sobie, że kupiłam zeszyt w kratkę. Tadam! Ten, który widzicie na zdjęciu poniżej.
Mało sensu na pierwszy rzut oka, co nie? No ja a coś w tym jednak widziałam 🙂 Zakup zeszytu był pierwszym krokiem na nowej drodze, namacalnym dowodem na to, że robię COŚ, a skoro COŚ się zadziało, głupio byłoby tak to teraz rzucić w diabły. Głupio mnie samej przed sobą, albowiem serdecznie nie cierpię spraw niedokończonych. Z premedytacją złapałam się we własną pułapkę.
W tym właśnie zeszycie zaczęłam w 2017 roku pisać swoją debiutancką powieść „Pora na miłość” (ukazała się w maju 2018 roku). Tak, to było głupie i ja również bardzo szybko doszłam do tego wniosku, przerzucając się na komputer, ale początek początków wyglądał właśnie tak. W tym zeszycie scharakteryzowałam pierwszych wymyślonych przeze mnie bohaterów i naszkicowałam pierwszy schemat akcji. Potem okazało się, że intuicyjnie podeszłam do tego tak, jak podchodzić się powinno, ale to już temat na kolejny odcinek.
Dzisiaj wszystkie moje książki wychodzą spod klawiatury, na dodatek w trybie robienia kopii zapasowej na bieżąco w trakcie pisania (o tym też w swoim czasie opowiem), ewolucyjnie jest więc progres. To obiecujące. 🙂