Pisarski backstage – odc. 5 – pisać, no dobrze, ale konkretnie gdzie, jak i w czym?
W czym – z tak bardzo technicznego punktu widzenia – piszę moje książki?
Zaczynałam, jak wiecie, od zeszytu w kratkę. Oczywiście daleko się na tym nie zajedzie 😉 Potem przeszłam na darmowy odpowiednik Worda, czyli Libre Office. Zasadniczo sprawdzał się doskonale i ma możliwości niezwykle zbliżone do płatnych produktów Microsoftu, posiadał jednak dwie wady. Po pierwsze nie dało się robić kopii zapasowej na bieżąco, czyli nie można w trakcie pisania od razu wrzucać danych do chmury. Była też druga wada, która wyszła „w praniu”, ale o nie za chwilę.
Przerzuciłam się więc na dokumenty Google i korzystałam z nich przez dłuższy czas. Korzystałam też z analogicznej usługi Microsoftu, czyli Worda on-line, ale z różnych względów Google odpowiadało mi bardziej.
Czy to się sprawdzało? Jak najbardziej tak. Pamiętajcie, że chodzi tylko o tekst. Moje książki nie mają ani ilustracji, ani prezentacji, ani wzorów matematycznych czy czegoś w tym guście. Jak zachowywałyby się wtedy – nie wiem. Przy teście było świetnie. Poza jednym elementem. Zarówno doki Googla jak i Word on-line mają przykry zwyczaj interpretowania dialogów jako listę numerowaną. A ja za cholerę nie umiałam tego zmienić. Z punktu widzenia autora to małe miki, ale redakcja miała przez to o wiele więcej roboty. Przez kilka książek pracowałam więc tak, że tekst powstawał od razu w chmurze, potem pobierałam go na dysk i zapisywałam jako *.docx, a następnie w takim formacie wysyłałam redakcji. Redakcja nanosiła swoje poprawki i odsyłała mi tekst w trybie śledzenia zmian. Ja odpalałam tekst w Libre Office i…
No i właśnie tu wyszła druga wada darmowego odpowiednika Worda. Libre Office nie radził sobie z bardzo dużymi plikami. Przy próbie otwarcia interpretował plik jako uszkodzony. To było niezwykle irytujące dla obu stron (a presja czasu robiła swoje), dlatego wkurzyłam się i wyłożyłam kasę na Office 365. No i teraz mam wreszcie wszystko, czego mi trzeba. Po pierwsze pisząc książkę na bieżąco przekazuję ją do chmury. Po drugie Word oryginalny ma wiele opcji, które są po prostu lepiej zrobione (nie mówiąc już o tych dialogach). Po trzecie nie ma żadnych problemów z poprawkami, komentarzami, uwagami itp., nawet bardzo duże pliki (około 500 tys. znaków) ładują się bez problemu. Po czwarte mam licencję „rodzinną”, dlatego zainstalowałam pakiet również moim dzieciom i coraz bardziej im się on przydaje (szkoła). Owszem, kosztuje mnie to 420 zł rocznie, ale biorę to na klatę 🙂
Dlaczego tak upieram się przy kopii zapasowej robionej na bieżąco? Jasne, zawsze można sobie zrzucić dane do chmury po skończeniu pracy. Ale po pierwsze w trakcie może coś stać się z kompem, to raz. Po drugie, najczęściej piszę około 2 h dziennie przed pracą lub po, ale w weekend siedzę do oporu, ile się tylko da. To znaczy, że robię naprawdę dużo. Strata nawet jednego dnia czasem jest nie do odtworzenia. Nie pamiętam wszystkich zdań, które naniosłam. W ogóle mało co pamiętam 🙂 Mogę pracować na każdym sprzęcie. Jeśli ktoś mi rąbnie laptom (tfu, tfu!) z gotową książką – nie ma rozpaczy. Co więcej gotowy tekst, taki do wysyłki zapisuję w dwóch chmurach. Tak dla pewności.
Ot i tyle, może ktoś coś z tego wyniesie 😉
Poprzednie odcinki z serii „Pisarski backstage” znajdziesz tu:
Odcinek 2 – Jak wygląda książka od środka, zanim stanie się książką na poważnie